Wrażenia po pierwszym ślubie jako fotograf + moje błędy.

Te październikowe dni mi lecą jeden za drugim i nie mogę się jakoś zebrać, aby usiąść i cos tutaj dodać, bo naprawdę mi one uciekają. Jednak wydarzyło się coś, czego zdecydowanie pominąć nie mogę i o tym dzisiaj opowiem. Ostatnio miałam przyjemność uwieczniać uroczystość ślubu Asi i Rafała, za co byłam im bardzo wdzięczna, że dali mi taką możliwość, ponieważ nie każdy chce zaufać osobie bez doświadczenia w temacie i bez portfolio ślubnego.

Tak, to byłam ja. 

Co zabawniejsze, na samiutkim początku swojej drogi fotograficznej w celach zarobkowych (czyli ponad rok temu), twierdziłam, że absolutnie nie pójdę w śluby. Uważałam, że to jednak duża odpowiedzialność, że sobie nie poradzę, oraz że to jest masę pracy, w którą niekoniecznie chcę się bawić.

Sęk w tym, że ja naprawdę lubię wesela. A nawet uwielbiam. Uważam, że mają swój unikalny klimat, którego żadna inna impreza nie jest w stanie oddać. I mówię tutaj o takim prawdziwym weselu z zespołem, z oczepinami i inne takie, które towarzyszą tylko wtedy. Być może niektórzy teraz uznają to za żenujące, czy ogólnie niefajne, negatywne. Nieważne, mi to się naprawdę podoba.

Nadal jednak uważam, że to ogromna odpowiedzialność i mnóstwo pracy, ale zmieniło się nieco moje nastawienie, bo już nie twierdzę, że do tego się nie nadaję. Choć nigdy nie byłam na ślubie, jako fotograf (chciałam iść jako drugi w zeszłym roku, ale nie wyszło), to przez te miesiące zebrałam doświadczenie w reportażu

O dziwo nie denerwowałam się tak mocno, jak mi się wydawało, że powinnam. Wcześniej nerwy zjadały mnie bardziej, czy sobie poradzę, albo czy nie przegapię jakiegoś ważnego elementu. W dniu ślubu tak naprawdę cały stres zszedł i gdzieś uleciał, a ja wiedziałam, że muszę po prostu być dobrym obserwatorem i słuchać tego, co się dzieje wokół.

Tak naprawdę do samej ceremonii podeszłam tak, jak do chrztu, a akurat tutaj mogę śmiało powiedzieć, że mam już doświadczenie. Sam reportaż nie jest mi obcy, o czym już wspomniałam wyżej. O wiele bardziej denerwowałam się sesją plenerową, którą dzisiaj wykonywałam, bo nadal mam problem z ustawianiem ludzi do zdjęć i nie czuję się jeszcze tak pewnie na tym polu, jak bym chciała. W reportażu nie musze tego robić, po prostu dokumentuje to, co się dzieje. 

Nie było jednak tak kolorowo, jakbym chciała i popełniłam kilka rzeczy, których wolałabym, aby się nie zdarzyły.



Błędy, które popełniłam

Na całe szczęście nie zrobiłam niczego bardzo złego, nie odwaliłam, żadnej dziwnej akcji, ale zdarzyły mi  się trzy takie małe wtopy. 

Pierwsza mogła by się wydawać banalna; źle zaparkowałam samochód pod kościołem i potem miałam problem wyjechać i musiałam przepuścić większość gości. Przez to zrobiłam coś, co nie powinno mieć miejsca, byłam daleko za młodymi i nie udało mi się uchwycić jednej bramki, ponieważ nie zdążyłam tam dotrzeć.  

Druga rzecz, też nie powinna się była zdarzyć i to już była kwestia trochę mojego zapominalstwa, oraz troszkę tego, że nie przemyślałam sprawy. Nie zrobiliśmy zdjęcia grupowego. Później zdałam sobie sprawę, że powinno być ono na początku, kiedy goście są jeszcze trzeźwi, oraz jest jasno, a akurat przed salą była taka możliwość, bo był całkiem ładny teren wokół. Nie przemyślałam tego, bo zazwyczaj na chrztach grupowe robiłam na końcu, a tutaj to by nie wypaliło, bo sala była mała, więc w środku tak średnio, a na zewnątrz ciemno i nie byłam na 100% pewna, czy by lampa dała radę, a zresztą goście też już byli w różnym stanie, więc to też troszkę nie tak.

Teraz coś błahego, ale dopiero w trakcie przeglądania materiału, ogarnęłam, że nie zrobiłam z bliska zdjęcia bochna chleba, gdy panie z remizy stały w drzwiach, aby za chwilę powitać Młodych. Skupiłam się bardziej na samej parze. Oczywiście mam go uchwycony na zdjęciach, choćby z tych z powitania Pary Młodej, ale jednak myślę, że powinnam jeszcze taki kadr wykonać.

Więcej porażek nie pamiętam, wszystkich zdecydowanie żałuję.

Czy było coś, co mnie zaskoczyło tego dnia?

Życzenia. Nie sam fakt ich bytu, ale to, że tak naprawdę wtedy trzeba było cały czas pstrykać. Na weselu nie było kamerzysty, więc to ja musiałam wszystko uwiecznić i życzenia okazały się dosyć dynamicznym i wymagającym momentem. Chyba nic więcej mnie nie zaskoczyło, aczkolwiek wcześniej przeczytałam i obejrzałam mnóstwo poradników dotyczącej fotografii ślubnej. Chciałam być przygotowana na każdą ewentualnosć.

Mimo wszystko jestem naprawdę dumna z tego reportażu i wykonałam mnóstwo zdjęć, o wiele więcej, niż się umawialiśmy. Zawsze podczas selekcji usuwam te nieostre i nieudane kadry i zostawiam te, które uważam za zajebiste i bardzo dobre i jeszcze tylko te dobre, tak na wszelki wypadek, aby mieć z czego wybrać. Tutaj mogę pozwolić sobie, aby te dobre po prostu odrzucać, bo mam tak dużo materiału. 

Kwestie techniczne

Na ślub poszłam z dwoma aparatami. Główny to Canon 60d, którym fotografuję od kilku miesięcy, a podpięty na nim miałam obiektyw Canon 35 mm i większa połowę wesela robiłam właśnie tym obiektywem. Do niego miałam także lampę reporterską Yongnuo, modelu nie pamiętam, w każdym razie wiem, że trochę przepłaciłam, gdy ją kupowałam, bo wszystko i tak ustawiam manualnie i żadne tryby TTL i inne, które posiada, tak naprawdę nie są mi potrzebne. Drugi aparat to mój poczciwy Canon 1200d, do którego miałam podpiętego... KITa. Tak. Zabrałam go, bo pomyślałam, że przyda mi się do zdjęcia grupowego (którego nie zrobiłam) oraz dlatego, że nie wiedziałam, jak jest w kościele, bo nie udało mi się tego wcześniej sprawdzić. Wiedziałam także, że 35tka będzie za ciasna podczas błogosławieństwa. No i nauczona tez doświadczeniem, aby zawsze go ze sobą mieć w przypadku małej sali. Wesele nie było wielkie, odbywało się w remizy, więc sala też nie była dużych rozmiarów i bardzo dużo fotografii wykonałam właśnie KITem, który całkiem sobie poradził.

W kościele fotografowałam na dwa aparaty, aby nie przełączać obiektywów, zresztą, nie miałam na to czasu. To nauczyło mnie, że jeśli będę miała więcej ślubów, to koniecznie muszę kupić sobie szelki fotograficzne. Jednak Polak potrafi, jak chcę to mogę być kreatywna i ich brak mi aż tak nie zawadzał, bo wspomagający aparat przymocowałam do... paska, który miałam zapięty w talii. Swoją drogą musze chyba zrobić post o tego typu ciekawych rozwiązaniach "bieda-fotografa", bo jest tego więcej XD. To też mnie utwierdza w przekonaniu, że potrzebuję sobie kupić zooma, ale ten, który chcę, jest w cholerę drogi. Pięćdziesiątki nie podpinałam, bo nie ufam temu autofokusowi tam, więc nie chciałam ryzykować.

Na sali już nosiłam tylko jeden aparat, ponieważ drugi wiszący wzdłuż ciała przeszkadzał mi lawirować pomiędzy tańczącymi, bo musiałam na niego uważać. Jeśli potrzebowałam to po prostu zmieniałam obiektyw.

Fotografowałam przede wszystkim na trybie manualnym, gdzieś tam w którymś momencie pamiętam, że włączyłam ten półautomatyczny, ale to na chwilę. Pracowałam z lampą błyskową, więc musiał być manual. Jednak body wspomagające miałam później ustawione na automacie, ponieważ był moment, że mogłabym nie zdążyć zmienić ustawie i nie chciałam ryzykować; chodzi o wyjście z kościoła.

To chyba byłoby na tyle. Tutaj tylko kilka zdjęć obrobionych na szybko, ale część reportażu pewnie tutaj wrzucę, a jak nie, to będzie na fejsie, więc podlinkuję. Tak, jak i sesji plenerowej, która też całkiem nieźle wyszła!

Póki, co zapraszam też na mojego Tik Toka; czarne_światło gdzie już wisi sklejka z tego dnia!

2 komentarze:

  1. Człowiek uczy się na błędach a efekt końcowy myślę, że i tak jest rewelacyjny jak na to, że nie miałaś wcześniej do czynienia z takimi sesjami :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że tak; na następny raz będę wiedziała, na co uważać :)

      Usuń

Copyright © Czarne Światło , Blogger